Nasi pod Grunwaldem — 1966


Żywo jeszcze wspominamy uroczystości grunwaldzkie w 1960 roku. Znamy dobrze tradycje tego świetnego zwycięstwa. Lecz aby móc Wam dać obiektywną relację z tych wielkich chwil naszej historii, postanowiliśmy odwiedzić Grunwald jeszcze raz. Z pomocą przyszedł nam wujcio Einstein wraz z mgr Rutkowskim i dr Sroką, w lutowaniu pomagał też mgr Braun, a Knapik podawał gwoździe. Czwarty wymiar, ict, stał przed nami otworem.

13 lipca 1410 roku, przystosowujemy się do epoki, więc na Woźnickiego ładujemy skórę niedźwiedzią, dajemy mu w rękę maczugę i zapisujemy go jako niewykwalifikowanego rekruta do pułków smoleńskich. Sami z ukrycia obserwujemy teren.

Jednak Andrzej zawiódł nas. Ze łzami w oczach skarżył się na komary i surowe mięso. Że posiada jednak zmysł praktyczności, postawił wniosek, by powrócić do domu, najeść się do syta i zaopatrzyć wię w DDT na komary. Wniosek został — pomimo oporów - przyjęty. Zwolniliśmy Woźnickiego na urlop 5-godzinny, sami zaś poszliśmy obejrzeć wroga z bliska...

Nie uszliśmy kilku kroków, gdy usłyszeliśmy potworny warkot za sobą. "Czołg, jak Boga kocham, czołg!" - wyrwało się któremuś. Okazało się, że kol. Woźnicki zdążył w domu nie tylko zjeść kopytka i popić je kwaśnym mlekiem, ale przeszkolił się też korespondencyjnie na czołgistę, wyniósł ze Studium Wojskowego czołg i powrócił nim do zamierzchłej przeszłości — na Grunwald.

"Coś ty zrobił najlepszego? Wystraszysz nam ziomków i dostaniemy lanie!". Ostatecznie postanowiliśmy czołg zamaskować i czekać do 15 lipca. W czołgu było bardzo przyjemnie. Nie było wprawdzie zbyt luźno, ale urządzenia — komfortowe. W skrzynce na pociski odkryliśmy adapter z najnowszymi nagraniami, kilka butelek wina i jakieś damskie części garderoby, których autor przez wrodzoną skromność nie chce wymienić. Chwile oczekiwania spędziliśmy bardzo miło.

Wczesnym rankiem 15 lipca 1410 roku kolega Wojciechowski szukając po omacku następnej flaszki nacisnął przez omyłkę urządzenie spustowe, co spowodowało odpalenie pocisku. Kolega Wojciechowski powiedział: "Ep, bardzo, tego, przepraszam!" — i położywszy się między gąsiennicami rozpoczął opróżnianie szczęśliwie odnalezionej butelki.

Nikt z nas nie obudził się, każdy trwał w głębokim śnie. Ale oddziały zgromadzone w lesie, myśląc że to umówiony sygnał do ataku, ruszyły naprzód z takim wyciem, że i my zostaliśmy przebudzeni. Zarządzono zbiórkę. Dowcipniś Stachowiak chciał nastawić jakiegoś porannego marsza, ale nacisnął starter i czołg ruszył.

Nasz kolega Wrotniak nie był jeszcze w pełni sił moralnych i fizycznych, przeto bełkocąc powtarzał z zapamiętaniem: "Bić Krzyżaków, bić Krzyżaków! Bij, kto w Boga wierzy! Dobrze ich tam, bisurmanów! Kupą mości panowie, kupą! Bigosować ich!" Wychylił nawet swą głowę przez właz i...

Widok był szokujący. Mrowie olbrzymów zwartych w morderczej walce, jęki, krzyki, wycia Litwinów, piski kol. Woźnickiego etc. Przez chwilę nie zauważano nas, lecz wkrótce na koniu nadleciał Zyndram z Maszkowic i biorąc naszą lufę za nieprzyjacielską kopię, zawiązał ją na supełek. Jakiś ranny z wściekłości przegryzł nam gąsiennicę. Byliśmy unieruchomieni. Czuliśmy już, jak kilku osiłków chwyciwszy nasz czołg parło z nim do pobliskiego bagna.

Bylibyśmy zgubieni, gdyby nie kol. Kondrasiuk, który nie bacząc na niebezpieczeństwo nastawił płytę z nagraniami Rolling Stones'ów. Tu sprawdziła się teoria, że big beat jest muzyką podświadomości. Osiłkowie poczęli rytmicznie drgać, postawili czołg na twardym gruncie, a następnie zaczęli tańczyć do utraty sił.

...Jak okiem sięgnąć, mężowie zbrojni szaleńczo wybijają zawiły rytm surfa i rock'n'rolla, powietrze pełne pokrzykiwań "Ej baba riba" i "Yeah, yeah", konie zaczęły się zanosić śmiechem, a Krzyżacy gęsto padać trupem, jako że byli zbyt ciężko zakuci.

Koledzy: Knapik, Wojciechowski i inni pozbierali szybko chorągwie Krzyżaków i rzucili je w namiocie pod nogi Jagiełły, który też nie oparł się rytmowi i sapiąc tańczył w takt "Satisfaction".

Nasz główny mechanik mimo potwornego kaca naprawił gąsiennicę i ruszyliśmy. Gdy powróciliśmy w XX wiek, było już po sesji i jak się okazało, wszystkim poszło bardzo dobrze, zaraz też złożyliśmy sobie gratulacje. A poczciwi historycy o niczym nie wiedzą...

Opowiadanie to, opublikowane w Numerze 16 z 10 stycznia 1966 roku, zostało trzy lata wcześniej napisane przez mego kolegę z liceum, Henia Kowalskiego, późniejszego absolwenta socjologii. Zmodyfikowałem tylko kilka szczegółow i nazwisk, by zaadaptować je do życia na fizyce.


Powrót do rocznika 1966

Posted 1997/09/11 Copyright 1966, 1997 by Henryk Kowalski & J.Andrzej Wrotniak